Jak wyglądała ojca droga do życia franciszkańskiego?
Już od dziecka chciałem być zakonnikiem. Mówiłem o tym, ale później pielęgnowałem tę myśl w sobie. W klasie maturalnej rozpocząłem oficjalne przygotowania i poinformowałem o tym moją rodzinę. Większość bliskich przeczuwała, że tak się stanie, więc nie byli zaskoczeni i odebrali to pozytywnie.
Po maturze zgłosiłem się do zakonu i rozpocząłem roczny postulat czyli rok przygotowawczy, który odbyłem w klasztorze w Kobylinie w Wielkopolsce. Po roku dostałem habit, zmieniłem imię i przeszedłem do nowicjatu obejmującego rok kanoniczny. To były przygotowania do pierwszych ślubów zakonnych. Po ślubach rozpocząłem studia, w moim przypadku były to sześcioletnie studia filozoficzno-teologiczne.
A co nastąpiło po studiach?
Od postulatu do ukończenia studiów minęło osiem lat. Po obronie pracy magisterskiej i święceniach kapłańskich zostałem wysłany do Jabłonkowa.
Czy ojciec mógł być wysłany gdzieś dalej? Do innego regionu świata?
W grę wchodziła tylko katowicka prowincja czyli głównie Śląsk, parę klasztorów znajdujących się głębiej w Polsce oraz dwa klasztory w Czechach. W Jabłonkowie i w Boguminie. Kiedy dowiedziałem się, że przyjadę do Jabłonkowa, byłem w lekkim szoku. Nie byłem nigdy wcześniej w Czechach, może jedynie będąc małym dzieckiem.
A jak wspomina ojciec na pierwsze tygodnie?
Nie były jakieś straszne, ponieważ nie było aż takiego przeskoku. Nie tylko w kwestii językowej, ale też trochę kulturowej. Było mi łatwiej, gdyż mogłem porozmawiać w języku polskim. Można powiedzieć, że to przejście było takie delikatne. We wrześniu minęły dwa lata. W dodatku miejsce jest przepiękne, ja bardzo lubię góry, więc idealnie się tutaj odnajduję. Ludzie też są bardzo przyjazni, mile nastawieni. Uczę w polskich szkołach w Jabłonkowie, Nawsiu i Gródku, z czego bardzo się cieszę.
Czy ojciec dostrzega jakieś różnice kulturowe?
Są to kwestie kulinarne lub obrzędowe. Nie znałem wcześniej zwyczaju stawiania „moja” czy celebrowania śmigusa-dyngusa z „karwaczem” w ręku. U nas to się tylko lała woda.
A jak księdzu idzie z nauką języka czeskiego?
Początkowo uczyłem się języka czeskiego z panią lektor a teraz staram się uczyć samodzielnie. Już raczej mówię, pojawiają się błędy, ale staram się rozwijać. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że język czeski i polski mają dużo podobieństw, ale są pewne niuanse. Podobieństwo nie musi koniecznie oznaczać to samo. I to właśnie może trochę utrudniać naukę.
Dlaczego wybrał ksiądz na swoje imię zakonne imię Cyriak?
Imię możemy sobie wybrać sami, musi być ono jednak zatwierdzone przez naszych przełożonych. Jest to ze względu na to, że w naszej prowincji jest prawie trzystu braci i każdy ma inne imię. Nie musimy w ten sposób używać nazwisk, od razu wiadomo, o kim mówimy. Imię Cyriak oznacza zupełnie to samo, co moje imię chrzcielne, które otrzymałem od rodziców. Czyli Dominik – Pański. Dominik jest pochodzenia łacińskiego a Cyriak greckiego. Imię to wybrałem jednak po śmierci mojego poprzednika, który był dla mnie wielką inspiracją.
Oprócz tego, że znany jest ojciec przede wszystkim w społeczności skupionej wokół parafii jabłonkowskiej, spotkać można ojca na regionalnych zawodach. Skąd wzięła się ta pasja?
Zacząłem biegać pod koniec studiów. Kiedy człowiek siedzi przy biurku, uczy się i pisze, nie rusza się, to tyje. To była taka moja pierwsza motywacja. Wtedy zacząłem powoli biegać. Później spotkałem amatorską grupę biegową Huragan Ligota w Katowicach, do której dołączyłem. Polubiłem to i wgryzłem się w temat biegania. O moich przygodach biegowych informuję na bieżąco na moim profilu na instagramie.
Na jakich dystansach czuje się ksiądz najlepiej?
Wolę dłuższe trasy. Od półmaratonu wzwyż.
W tym roku pokonał ksiądz ultramaraton czyli stukilometrową trasę…
W tego typu zawodach wystartowałem po raz pierwszy. To był Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich w Lądku Zdroju. Kiedyś nie potrafiłem przebiec nawet pięciu kilometrów, więc to był dla mnie wielki sukces. Dużo dały mi wspólne treningi z Huraganami.
Jak wyglądają przygotowania do takiego biegu?
Trochę jak pod maraton, ale mając już świadomość, że dam radę przebiec 50 kilometrów, bo nigdy wcześniej nie przbiegłem więcej, to wiedziałem, że muszę dać z siebie wszystko i przebiec raz tyle. Jeśli zaś chodzi o same treningi, to kiedy wciągnąłem się w bieganie, zacząłem korzystać z pomocy trenera, który rozpisuje mi treningi pod konkretne zawody.
Czy pojawił się na trasie jakiś kryzys?
Nie jeden. Na samym początku miałem problemy z piciem, nie dokręciłem sobie softflasków, z których wyciekł mi izotonik a do następnego punktu z piciem zostało jakieś 15 kilometrów. Na szczęście ludzie na trasie pomogli mi i podzielili się ze mną. Kolejny kryzys pojawił się na 60. kilometrze. Pomyślałem, że zrezygnuję, ale w sytuacjach kryzysowych starałem się wyłączyć i nie myśleć o tym, że mnie coś boli. Brałem też do ręki różaniec i się modliłem, to pomagało, żeby wyłączyć negatywne myślenie. Do mety dobiegłem też dzięki dobrym ludziom, którzy pociągnęli mnie dalej.
Całą rozmowę można przeczytać w drukowanym wydaniu naszej gazety z dnia 9.11.2022.